sobota, 30 lipca 2011

13.02.2010r. Billy Talent, Stodoła, Warszawa.

Zacznę od mojego pierwszego większego koncertu. Bo wtedy też tak na prawdę poczułam jaka to fajna zabawa. Fakt faktem miałam już 17 lat, więc patrząc po moich znajomych nieco późno zaczęłam swoje muzyczne wojaże. Ta relacja będzie dość nudna, bo nie działo się zbyt wiele.
Zaczęło się niewinnie. Zapisałam się na forum, a tu nagle news, że koncert. Szybka kalkulacja, z kim jadę, gdzie nocuję, kiedy i jak. Bilet. Załatwione. Tak, to były ferie.

W Stolicy byliśmy parę dni przed wydarzeniem. W końcu 2 dni po koncercie trzeba iść do szkoły.
Ogólnie przed wyjazdem patrząc na relacje kolegi Grzegorza z bodajże Pragi stwierdziłam, że można się na chłopaków zaczaić przed budynkiem kilka godzin przed imprezą. Demotywowała mnie jedna znajoma powtarzając ,,ty się na nic nie nastawiaj''
Jednak ja wiedziałam swoje.

Przejdźmy do samego dnia koncertu. Rozpoczął się jak każdy inny dzień. Szybkie przygotowania, glany na nogi (dbamy o kości stóp), płaszcz, czapka, nauszniki, 3-metrowy szalik i można iść.
Zgadać się z kolegą było ciężko więc się udaliśmy do Galerii Mokotów, rozgrzać się i pobawić. Przed 13 zjawiliśmy się pod Stodołą. Jakiś baner ledowy po drodze oznajmił, że temperatura wynosi -5 stopni, ale co to dla nas. Po chwili dołączył do nas Grzegorz i przewinęło się jeszcze kilka osób (w tym jak dobrze pamiętam Worker). Jednak nikt nie był na tyle wytrwały, żeby z nami tam stać.
Jakoś po 14 minął nas bus z przyciemnianymi szybami, z którego wysiedli oni. Osobiście nie od razu się zorientowałam co się dzieje. Na ziemię sprowadziło mnie stoickie ,,to oni, poznaję Bena po czapce''.
Przyczłapaliśmy do otwartej bramy, gdzie można było pogawędzić z chłopakami, zrobić sobie zdjęcia, zdobyć autografy i takie tam inne.
Akcja z prezentami w postaci polskiego jadła umarła, bo chłopcy dostali w sumie tylko ciasteczka i sękacza. Ludzi było na oko może ze 20 osób w tym dwie Niemki. Reszta ponoć siedziała w środku, bądź jeszcze nie dotarła.
Na pierwszy ogień poszedł samotnie stojący w tłumie Jon. Dalszej kolejności nie pamiętam. Pamiętam tylko, że każdy z chłopaków się witał pierwszy, zagadywali, podpisywali się, pozowali. Aaron musiał kucnąć, żeby jego głowa zmieściła się w kadrze. Obsługa ze Stodoły nas kulturalnie poganiała ale w sumie chłopaki sami się zwinęli sami.





Filmik - pożegnanie Bena po spotkaniu



Mimo wcześniejszego umówienia się z forumowiczami plany się nam nieco zmieniły. Trzeba było się rozgrzać w Zielonej Gęsi,odnieść rzeczy do domu, zjeść obiad, przedawkować ketonal i dotrzeć pod Stodołę niecałą godzinę przed otwarciem. Bez problemu znaleźliśmy się z ludźmi z forum (no tak, cała masa czerwonych rogów i szalony handel). W końcu wpuścili nas do środka. Pan bileter w za dużym sweterku stwierdził, że obedrze mi pół biletu (bo po co mi cały?). Szybka gonitwa do szatni, kołowanie kasy (telefonicznie podali niższą cenę) i w końcu na salę.
Tłumu nie było (na razie). Jednak rósł z każdą minutą.
Jako support grali Maypole (wówczas niedocenieni przeze mnie). Zaczęło się dość rzeźnicze pogo prowokowane przez panów 20+ w stanie lekko nietrzeźwym, które miotało nami po całej sali, mimo że nie chcieliśmy tego zbytnio. Stąd też chciałam po prostu przeżyć ten koncert i doczekać się Talentów.
W końcu po długim oczekiwaniu wyszli Talenci. Koncert niesamowity. Przeciskanie się do przodu, strata rogów, zyskanie nowych od kolegi. Czekanie na line and sinker, no i oczywiście na devil on my shoulder. W którymś pięknym momencie młynek wyrzucił człowieka mi na twarz co skutkowało rozciętą wargą i skakaniem z chusteczką przy ryjku coby mi krew nie zalała twarzy.
W końcu wyczekiwane devil on my shoulder. W tłumie zapaliło się niewiele różków, więc ja wzięłam swoje i zaczęłam nimi machać. Nic nie opisze momentu, w którym Ben pokazał na mnie i pokazał, żebym mu te rogi rzuciła. Za drugim zamachem i ponownym skasowaniem rogami komuś twarzy dorzuciłam opaskę na scenę i szybko trafiła ona na głowę wokalisty. Po chwili na scenę wleciały kolejne rogi, które Ben założył Jonowi, jednak basista zrzucił je trzepiąc głową.
Nie zabrakło pogadanki o Vancouver i naszych medalach.
Piękne jest nagranie gdzie przy Surrender tłum zagłusza Bena swoim śpiewem.
Wszystko skończyło się dobrze, byłam poobijana, padnięta lecz szczęśliwa.

fotki z telefonu nie powalają, wiem.



To tyle z tego co pamiętam.
buziaki
M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz