piątek, 22 czerwca 2012

20.06.2012, Rock in Summer alternatywnie, Park Sowińskiego, Warszawa

Wszystkim jeszcze nie uświadomionym czemu było 'alternatywnie' już mówię jak wyglądała impreza 'po naszemu'.
Otóż żeby posłuchać muzyki nie trzeba płacić 120zł za bilet, a wystarczy posiedzieć w parku. Słychać tak samo, widać nic, ale przynajmniej za darmo.

Na początek chciałam zwrócić uwagę jak bardzo teren został odgrodzony.
Kilkanaście (!) metrów od wejścia na backstage był płot i również mury amfiteatru były odgrodzone i całe jedzonko utknęło w środku.
O ile dobrze pamiętam, to 2 lata temu można było podejść pod sam mur, boki nie były obklejone plandekami.
A jeśli chodzi o backstage, to na Elect The Dead siedziałam na parapecie budynku, tylko po to, żeby pod przyjazdem Tankiana podstawili płot (bez plandek) kilka metrów od wejścia. Na Rock in Summer 2010 między płotem a drzewami była prowizoryczna tasiemka.
We środę? Staliśmy przy płocie obserwując wejście do budynku kilkanaście metrów od niego. I zgadnijcie co? Przyszło 2 panów i powiesili nam czarną plandekę przed oczami. Patrzeć nie można.

Ogólnie przy amfiteatrze było jedno strategiczne miejsce, gdzie można było widzieć kawałek sceny i gdzie powoli gromadzili się ludzie.

Ogólnie supporty niestety ominęłam/przegadałam. Upside Down i tak zobaczę niedługo, więc nie będę oceniać, a The Flatliners słyszałam kilka kawałków, nawet ok.

Przyszedł czas na Rise Against. Panowie na żywo grają zupełnie inaczej niż na płytach, więc miałam czasem trudności z identyfikacja utworów.
Prayer of the refugee poleciało stosunkowo wcześnie, tak samo jak Satellite. (myślałam że się pojawią na bis). Publiczność dostała też 2 albo 3 kawałki akustycznie. Tłum w większości usiadł i wysłuchał ich w skupieniu.
Tim wspominał coś o poprzednim koncercie, o płytach do kupienia, ale nie do końca wyłapałam wszystkie jego słowa. Ponoć też padło klasyczne 'dziękuję'.
Na sam koniec ze sceny popłynął Savior, przy którym zaczęłam z Olgą dwuosobowe mini pogo. (Swoją drogą dość rozbudowali ten utwór).

Po koncercie taktycznie ustawiliśmy się przy wyjeździe licząc na autografy. Po 2 godzinach, chwilami w deszczu zawiąząły się nowe znajomości, każdy wjeżdżający pojazd (a szczególnie bobomed i armex) był witany owacjami, ochrona zagadywana. I w końcu ruszył się Tour Bus. Zaczęliśmy skandować i wołać chłopaków - na nic. Bus się zbliżał, a nasz mur ludzki został zburzony przez ochronę i panowie odjechali zostawiając nas z niczym.
Było ok. 30 osób. Wystarczyło by 15 minut.
No przykro.
A tym bardziej, że niektórzy ludzie byli tam na prawdę dużymi fanami kapeli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz