Wszystkim jeszcze nie uświadomionym czemu było 'alternatywnie' już mówię jak wyglądała impreza 'po naszemu'.
Otóż żeby posłuchać muzyki nie trzeba płacić 120zł za bilet, a wystarczy posiedzieć w parku. Słychać tak samo, widać nic, ale przynajmniej za darmo.
Na początek chciałam zwrócić uwagę jak bardzo teren został odgrodzony.
Kilkanaście (!) metrów od wejścia na backstage był płot i również mury amfiteatru były odgrodzone i całe jedzonko utknęło w środku.
O ile dobrze pamiętam, to 2 lata temu można było podejść pod sam mur, boki nie były obklejone plandekami.
A jeśli chodzi o backstage, to na Elect The Dead siedziałam na parapecie budynku, tylko po to, żeby pod przyjazdem Tankiana podstawili płot (bez plandek) kilka metrów od wejścia. Na Rock in Summer 2010 między płotem a drzewami była prowizoryczna tasiemka.
We środę? Staliśmy przy płocie obserwując wejście do budynku kilkanaście metrów od niego. I zgadnijcie co? Przyszło 2 panów i powiesili nam czarną plandekę przed oczami. Patrzeć nie można.
Ogólnie przy amfiteatrze było jedno strategiczne miejsce, gdzie można było widzieć kawałek sceny i gdzie powoli gromadzili się ludzie.
Ogólnie supporty niestety ominęłam/przegadałam. Upside Down i tak zobaczę niedługo, więc nie będę oceniać, a The Flatliners słyszałam kilka kawałków, nawet ok.
Przyszedł czas na Rise Against. Panowie na żywo grają zupełnie inaczej niż na płytach, więc miałam czasem trudności z identyfikacja utworów.
Prayer of the refugee poleciało stosunkowo wcześnie, tak samo jak Satellite. (myślałam że się pojawią na bis). Publiczność dostała też 2 albo 3 kawałki akustycznie. Tłum w większości usiadł i wysłuchał ich w skupieniu.
Tim wspominał coś o poprzednim koncercie, o płytach do kupienia, ale nie do końca wyłapałam wszystkie jego słowa. Ponoć też padło klasyczne 'dziękuję'.
Na sam koniec ze sceny popłynął Savior, przy którym zaczęłam z Olgą dwuosobowe mini pogo. (Swoją drogą dość rozbudowali ten utwór).
Po koncercie taktycznie ustawiliśmy się przy wyjeździe licząc na autografy. Po 2 godzinach, chwilami w deszczu zawiąząły się nowe znajomości, każdy wjeżdżający pojazd (a szczególnie bobomed i armex) był witany owacjami, ochrona zagadywana. I w końcu ruszył się Tour Bus. Zaczęliśmy skandować i wołać chłopaków - na nic. Bus się zbliżał, a nasz mur ludzki został zburzony przez ochronę i panowie odjechali zostawiając nas z niczym.
Było ok. 30 osób. Wystarczyło by 15 minut.
No przykro.
A tym bardziej, że niektórzy ludzie byli tam na prawdę dużymi fanami kapeli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz