niedziela, 11 września 2011

02.09.2011 Sabaton, Zajednia MPK, Wrocław

Jak już pewnie zauważyliście była pewna przerwa w pisaniu. Powodu sama do końca nie znam.
Generalnie rzecz biorąc aktualnie siedzę w stolicy i korzystam z jej uroków czyli z mnogości koncertów. Na listopad zaplanowane już mam cztery.

Tak więc żeby notki były w miarę na czasie pominę relację z Legend Rocka (Neutranle T.Love, TSA, które spędziłam w pogo, potem Budka Suflera swoją drogą nie taka najgorsza i Ray Wilson, którego polubiłam stojąc pod sceną) Nie będzie także relacji Eryki Badu, która kazała na siebie czekać 1,5 godziny w deszczu na zimnie i której występ opuściłam po kilku piosenkach przemarznięta do szpiku kości.
Zapowiadany koncert Bartosza się nie odbył, pocałowałam przysłowiową klamkę i straciłam 60zł.
Życie. Swoją drogą mógłby się ze Sprawcą zjawić w Warszawie.


No ale do sedna. Dzisiaj zaserwuję wam bardzo spóźnioną relację z Sabatonu supportowanego przez Skull Fist i Primal Fear.



Od razu mówię, że liczbę piosenek Sabatonu jakie znałam można by policzyć na palcach jednej ręki drwala. Mimo to nie umiem powiedzieć dlaczego ciągnęło mnie na ten koncert. Z grubsza pewnie chodziło o ładne pożegnanie Wrocławia, no i możliwość wejścia z lustrzanką. Poza tym, koncerty to przecież mój sport. Każda okazja jest dobra.
Bilety 90zł to moim zdaniem zdzierstwo, tym bardziej, że koncert przeniesiony z arsenału na zajezdnie z powodu dużej liczby chętnych.
O moje wejściówki walczyłam dzielnie i milion zainwestowanych smsów nie poszło w las.

Ktoś w jednym poście na facebooku pod wydarzeniem wspomniał coś o spotkaniu z zespołem w Empiku. Czemu nie? Informację tą potwierdziła jedna strona internetowa, więc zaopatrzona w aparat i mój magiczny zeszyt* 10 minut przed czasem stawiłam się na miejscu.
Jak się okazało to nie była plotka a szczera prawda. Dość spory tłum wyczekiwał na swoich idoli. W skład tłumu wchodziło 85% ludzi w koszulkach/bluzach Sabatonu, 10% ludzi w innych czarnych muzycznych koszulkach, 5% to reszta.
Nieco spóźnieni panowie zasiedli na kanapach/fotelach i porozmawiali z panem prowadzącym. Padło też kilka pytań z tłumu. Najlepsze dotyczyło ulubionego słowa po polsku. Odpowiedź która padła: piwo and kurwa.
Następnie została zapowiedziana część 'nieoficjalna' czyli autografy. Ludzi była około setka, jak nie więcej, więc trzeba się było streszczać. Kolejka przesuwała się niemiłosiernie wolno, a Sabatoni mimo pozorów zainteresowania 'hi how are you' siedzieli bardziej jak roboty i podpisywali co im się pod łapy podłożyło. W sumie przez tą ich monotonną bazgraninę jedynie wokalista został włączony do mojego Mission Hug (co chyba sprawiło mu przyjemność bo się zerwał z fotela z okrzykiem: SURE!). Swoją drogą bałam się nieco linczu 'prawdziwych' i mrocznych fanów.
Po mnie w kolejce zostało może ze 20 osób. Niektórzy robili sobie zdjęcia inni nie. Ja wyciągnęłam aparat i zaczęłam robić zdjęcia panom muzykom, co nie było trudne bo gdy tylko zauważali wycelowany w siebie obiektyw uśmiechali się, albo pozowali, czym bardzo sobie zasłużyli sobie na moją dużą sympatię.











Swoją drogą nieco zastanowiło mnie to co zrobili gitarzyści. Po tym jak zrobiłam im zdjęcia zaczęli między sobą na mnie pokazywać i coś do siebie mówić po szwedzku. Na nic się zdał mój pytający wzrok. Jedynie się uśmiechnęli i dalej patrząc na mnie gadali. Dziwne. Nie powiem. Swoją drogą obgadał mnie ktoś sławny. Łał.


Mimo, że kilka osób biegało z aparatami, nie znalazłam nikogo kto mógłby mi zrobić zdjęcie. Panowie zaczęli się zbierać i w sumie w biegu dogoniłam Joakima i strzeliłam sobie z nim zdjęcie z ręki, ot na pamiątkę.
Sabatoni sprawiali dobre wrażenie, na własne potrzeby nazwałam ich 'kudłatymi misiakami'.


Po spotkaniu pojechałam na dworzec po Gosię i obie udałyśmy się na miejsce koncertu. Byłyśmy ok. 40 minut przed wpuszczaniem. Kolejka była ogromna i rosła z każdą minutą, lecz to nie przeszkodziło nam w tym, żeby stanąć tuż przy bramkach, gdzie wtopiłyśmy się w bardzo sympatyczny tłumek.
Wpuszczać zaczęli się ok. 15 minut po czasie i przy naszej bramce było spowolnienie, co skutkowało tym, ze mimo sprintu do barierek nie udało się nam dopchać do pierwszego rzędu. Stanęłyśmy wraz z grupką wcześniej wspomnianych ludzi poznanych przed bramkami.
Zaczął się pierwszy support. Mieli tylko niewielki baner z tyłu, ale jak wyszli na scenę to powalili publiczność samym wyglądem.
Połączenie Guns'n'Roses i Kissa grające heavy metal. Wokalista z grzywką za nos i z blond pasemkiem, basista z chustką niczym Axl, leginsy, wszędzie kolory, jeans i frędzelki. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem był ich standardowy numer popisowy, czyli solówka na barach.
Chłopcy żywo reagowali na przejawy zainteresowania fanów typu wykrzykiwanie refrenów, skakanie, trzepanie głowami.
Grali niecałe 40 minut, a szkoda, bo grali bardzo dobrze. Owszem, część ludzi stała jak kołki oszczędzając energię, jednak było też pogo.
Aż trudno uwierzyć, że przylecieli aż z Kanady.





Po nich nastąpiła chwila oczekiwania, a po niej na scenę wyszedł niemiecki zespół, także heavymetalowy o nazwie Primal Fear. Później spotkałam się z trafnym określeniem ich muzyki ,,nieślubne dziecko Judas Priest i Iron Maiden".
Najbardziej zaskoczył mnie wokalista. Łysy jak przysłowiowe kolano, napakowany jakby pół życia spędził na siłowni, a głos miał (jak sie postarał) chyba wyższy niż mój.
Zainteresowanych odsyłam na youtube do utworu Metal is forever.
Kiedy grali niebo pociemniało a publiczność się rozruszała. Właśnie z powodu tych ruchów zdjęcia wychodziły coraz gorsze. Panowie mimo, że już pewnie większość z nich ma wnuki zmasakrowali nas energią i wigorem i było widać, że jeszcze długie lata pograją.




Na sam koniec oczywiście został Sabaton. Jeśli chodzi o tłum to już się zaczęły schodki, bo dzięki migracjom byłyśmy przy barierkach, jednak jak to określił nasz nowy znajomy to był survival. Wraz z pierwszą piosenką ludzie zaczęli szaleć, a za mną ustawiła się dziewczyna, która cały czas piszczała i krzyczała najpopularniejszy polski przecinek. Wszystko do mojego biednego uszka. Dodatkowo cały czas na mnie leżała i czułam jak jej biust rozpłaszcza się na moich plecach (może facetów by to uraczyło, mnie... niekoniecznie).
Panowie na scenie dali czadu. Towarzyszyły im fajerwerki i synchronicznie z muzyką buchający ogień, którego ciepło było czuć w pierwszych rzędach (to jak gorąco musiało być na scenie..?). Joakim pozbył się obuwia i biegał w śmiesznych skarpetkach. Choć biegał to dość słabe słowo, żeby opisać jego zachowanie. Nim dosłownie miotało, jakby walczył z niewidzialnym przeciwnikiem, a nawet i całą chmarą.









Publiczność była bardzo często zagadywana. Od kwestii historycznych po 'mojego penisa' przed
-Metaaalll....?
-MACHINE !!!
W ręce Joakima często gościł złocisty napój bogów wspomniany na spotkaniu. Publiczność krzyczała na zmianę 'zeruj' i 'do dna', czego niestety wokalista nie zrozumiał, jednak gestami udało mu się wytłumaczyć co ma zrobić i wypijał duszkiem zawartość kubeczka po polskim 'na zdrowie'.

Do dna do dna!

Miejscówka na wprost sceny nie była niestety najlepsza z racji crowdsurfingu. Około 40% koncertu to było kulenie się i chronienie aparatu, które mimo to kończyło się oberwaniem w głowę.
Polscy fani nie zawiedli. Najpierw na scenie wylądowała nasza flaga z symbolem Polski Walczącej która od taj pory zdobiła statyw. Niespodzianką dla zespołu była polska flaga z przymocowaną w rogu flagą Szwecji, która wywołała szczery uśmiech na twarzy Joakima.
Nie zabrało hitów takich jak Primo Victoria, 40:1 czy końcowego Uprising.
Niestety mimo szczerych chęci nagrania nie powaliły jakością z prostego powodu - stałam za blisko. Jednak przynajmniej mam udokumentowane to, że nie kłamałam w sprawie dziewczyny stojącej za mną:

40:1

Na koniec koncertu w stronę fanów pofrunęły Sabatonowe gadżety, a pan klawiszowiec w euforii wylał na nas swoje piwo. Nie było to zbyt dobrym posunięciem.

Na tym koncercie Sabaton zyskał moją sympatię. Trzeba im przyznać, że wypracowali unikalny styl. No i duży szacunek za zainteresowanie historią naszego kraju i naszym językiem (powstała polskojęzyczna wersja 40:1). Niektórzy zarzucają im komercję. A nawet jeśli... Są po prostu dobrzy w tym co robią.

Jak później zobaczyłam na facebooku podobnie jak Papa Roach Sabatoni całym zespołem robili sobie zdjęcia z tłumem. Niestety nie w naszym kraju.


A na sam koniec mogę się pochwalić, że wysłałam Skull Fistom zdjęcia z koncertu, które są na ich fanpage'u na fb. Odpowiedź wokalisty na mojego maila brzmiała tak:

Milena!

these pics rule
double rule! way way coool! thanks

jackie


Tyle ode mnie. Do niedzieli (mam nadzieję).
Buziaki
M.

1 komentarz:

  1. Przepraszam za uderzenie w głowę, ale musiałem jakoś przedostać się za barierki aby rzucić Joakimowi flagę PW. Lecz dostałem za swoje, gdyż zaraz po rzucie flagą zostałem wyniesiony przez ochronę w dość niewygodnej pozycji :P

    OdpowiedzUsuń