czwartek, 17 listopada 2011

15.11.2011, The Horrors, Proxima, Warszawa

Zacznę może od tego, że na The Horrors wcale nie miałam iść. Celowałam w Patricka Wolfa, jednak się nie udało. Mówiąc ,,celowałam'' mam na myśli granie w Hortex Sounds i możliwość wygrania biletu na jakiś koncert. Się grało, się robiło rebusy, bilet jest, ale na Horrorsów.
Na chwileczkę sięgnę jeszcze wstecz, tłumacząc czemu w ogóle się wybrałam.
Raz. Takie mam hobby.
Dwa. Dla towarzystwa bo 'siostra' szła i na Horrorsów i na Patricka.

I tutaj jest czas na szczere wyznanie: przed pójściem liznęłam niewiele twórczości tego zespołu więc ich występ był dla mnie zagadką i na koncercie przyjęłam pozę obserwatora.

Ale zanim do koncertu to trzeba powiedzieć co było przed nim.
Przed koncertem na schodach do Proximy zabrało się nieco ludzi. Niektórzy czekali w kolejce inni zdobyli drzwi i czekali aż się otworzą. Szokiem było usłyszeć z ust chłopaka stojącego obok mnie 'Ty też jesteś z Jeleniej? Tak myślałem, kojarzyłem Cię z twarzy'.
Panie z Hortexu zaprosiły wszystkich na pójście do namiotu po koncercie po 'niespodziankę' i wręczały nam firmowe przypinki i smycze. Niestety tłum zaczął napierać i ciężko im było się poruszać.
Nagle ulga, drzwi się otworzyły. Zachęcałam siostrę do przejścia na przód i pójścia na pierwszy ogień by zająć dobre miejsce. Niestety przy drzwiach zaczął się szał fanek, które zaczęły się przepychać przez co włosy siostry zostały na zewnątrz gdy ona była już w środku. Miało się wrażenie, że zaraz część z pań wskoczy do kisielu w celach zapaśniczych. Rzucanie kurtek do szatni, biegi i w sumie około 15 osób pod sceną, reszta wchodziła już spokojnie, bez szarpaniny ludzie szli do baru, siadali przy stolikach. Nam zostały miejsca przy barierkach naprzeciwko instrumentów klawiszowych.
Jeszcze przedtem poszłam się 'odhaczyć' z listy Hortexowej, bezproblemowo wszystko.

Na początku jeden z panów (jak się później okazało basista) wyszedł na scenę, siadł przy krzesełku z trzeba butelkami piwa Żywiec (swoją drogą mieli dostali żywce, wodę, drinki, a ekipa Tiersena tylko królewskie). Wracając siadł i zaczął puszczać muzykę z MacBooka kołysząc się lekko w takt, bądź stukając się po udach. Było to dla mnie dziwne, ale bardziej zdziwiły mnie reakcje fanów. Stałam za daleko środka, żeby móc coś zrobić, jednak zamiast jakiś paplanin w stronę sceny poleciały nieśmiałe 'hi' i tylko tyle. A kiedy pan basista poszedł w stronę ekipy przechodząc przez publikę nikt nie poleciał i nie zagadał. Gdyby to był basista, którego ja bym lubiła, z mojej ulubionej kapeli, to pierwsza bym leciała przywitać się, przytulić, po autograf, cokolwiek.
Kiedy człowiek się zwinął ze sceny po krótkiej chwili wyszli Horrorsi w pełnym składzie.
Już po pierwszym utworze było widać, że panowie różnią się od siebie. Wiem jak bardzo zmieniał się ich styl w ciągu lat. Jednak we wtorek zobaczyłam coś takiego:
1. Gitarzysta. Długowłosy człowiek, którym miotało po scenie. Sprawiał wrażenie niespełnionego rockowca. Jednak wrażenie bardzo pozytywne.
2. Wokalista, ubrany w tunikę z grzywką zasłaniającą większość twarzy. Duża charyzma. Stwarzał wokół siebie aurę tajemniczości. Jednak dzięki temu kontakt z fanami ograniczał się do 'thank you' czy dwukrotnie powiedzianego 'dziękuje' i zapowiadania kolejnych utworów. Miałam wrażenie dystansu między nim a publicznością.
3. Basista, który na początku wydawał się być uroczy, jednak z miarę koncertu sprawiał wrażenie małego słodkiego chłopca z gitarą. Trochę mi brakowało w nim... męskości? Tego czegoś co mają basiści. Tego szaleństwa. Tego, że często basiści maja na koncertach swój własny świat. A tutaj chłopiec muskał struny i tańczył sobie sielankowo.
4. Klawiszowiec. Osobiście mój ulubieniec. Golfik, marynarka. Śmiertelna powaga. Uśmiechnął się (uwaga) całe 2 razy. Ulizane włoski i pełne skupienie. Kojarzył mi się nieco z Malfoyem z Harrego Pottera
5. Perkusisty brak. Zasłonięty jak dla mnie.

W przeciwieństwie do koncertu Yanna (porównuję bo ten sam klub) tym razem była fosa. Pojawili się fotografowie, jednak nieco ograniczani przez kogoś z organizacji, kto uniemożliwiał im stawanie na drabince czy podwyższeniu.

Teraz nieco o muzyce.
Duży duży plus za brzmienie. Jedyne co mi przeszkadzało to wokal, który na nagraniach moim zdaniem brzmi lepiej. W sumie nie spodziewałam się, że mają takiego kopa. Jedyny mankament był taki, że dobre grany bas, ładnie zgrany z perkusją, jednak słyszalny, plus klawisze trochę razem zdominowały gitarę.

Kolejna rzecz jakiej się przyczepie to set. Zagrane 8 piosenek plus na bis 3 kolejne. Jak dla mnie to mało. Chociaż sety na całej trasie, łącznie z rodzinną Anglią dawały tak samo 11 utworów. Porównując set to do chociażby listy Tiersena, który zagrał 18 utworów to Horrorsi wypadli słabo.
Porównując Horrorsów do nich samych, a dokładniej do poprzednich koncertów w Polsce jak np. na Offie tym razem byli bardziej żywi, a wokalista nie spał na mikrofonie (O Offie wiem z relacji).
Ogromny plus za stroboskop, który dawał niesamowity efekt.

Po Moving Further Away panowie się pożegnali i zeszli ze sceny. Pan techniczny, który w trakcie koncertu wymieniał gitarzyście sprzęt rozdał fanom setlisty i kostki.

Oczywiście jak dla mnie to nie był koniec. Zagadałam pana ze sklepiku czy zespół wyjdzie. Odpowiedź 'może'. Zapytałam też o dzień wolny (który był nazajutrz) jednak okazało się, ze Horrorsi wyjeżdżają z Warszawy o 10 i zwiedzać nie będą.

Wystarczyła dłuższa chwila żeby koło sceny zaczęło się dziać. Okazało się że jako pierwszy wyszedł Josh - gitarzysta. Bardzo polubiłam człowieka. Każdy dostawał od niego chwilę, którą ten poświęcił na przygotowanie indywidualnych autografów. Ręce miał zapisane prawdopodobnie imionami fanów, żeby się nie pomylić przy dedykacji. Mój autograf został opatrzony napisem ''Lubię twój zeszyt na podpisy'' a siostra dostała rysunek czegoś spadającego ze schodów. Zapytałam go o kostki, miał akurat dwie nieużywane dla nas, które z uśmiechem nam wręczył. Został na koniec przytulony przez siostrę i przeze mnie i tak się pożegnałyśmy z nimi.
Dostrzegłam także basistę stojącego obok. Nie wiem kto jeszcze wyszedł, ponieważ opuściłyśmy Proximę a Hortex uraczył każdego kartonem nowego napoju, który został przede mnie ochrzczony 'alternatywą dla wigilijnego kompotu'.

Wracając do Horrorsów moje ostatnie zdanie jest takie:
Jednak dystans, który wykreowali będąc na scenie był wynikiem ich skupienia i poświęcenia dla występu, bo jak widać później mieli czas i dobre serce dla publiczności. (Czego zabrakło Partickowi dzień później - jak wiem z relacji spotkał się jedynie z elitą na M&G, na ściśle określonych warunkach - tu porównanie do Papa Roach, którzy mimo, że mieli M&G wyszli do tłumu)

Szczerze powiem, że nie wiem czy drugi raz bym poszła na ich koncert. Jednak gdzieś w sercu została sympatia do nich i podziw dla muzyki, którą tworzą.



Teraz chwilowa przerwa w relacjach, bo następne w kolejce jest TSA dopiero 27.11, na którym mam zamiar się wyszaleć. A na grudzień i styczeń zaplanowałam po jednym koncercie, chyba że wypadnie coś spontanicznie.

A teraz wisienka na torcie:
Gabrielle Gozzi (wokalista Rhyme) o moim blogu:
,,Wow!!!Thanks!!!!I used google translate and I kinda got the meaning!!THANK YOU!!''

Zapraszam do czytania poprzednich notek, lubienia koncertowych na facebooku, i śledzenia wpisów.

Buziaki,
M.

2 komentarze:

  1. Napisałabym coś konstruktywnego, ale wiesz, co mi się miota po głowie. xD

    żal, że nagłośnienie było, jakie było. :<
    ale i tak było mega i senk ju, że ze mną poszłaś. :*

    *podskoki, salta i bieg pokoncertowy*

    OdpowiedzUsuń
  2. Może The Horrors dostali lepszy zestaw napojów, bo GA czyta Twojego bloga ;)

    OdpowiedzUsuń